Jan Tokarski: Facebook czyli Wielki Brat
Ten tekst nie jest o tym, że w internecie jesteśmy permanentnie inwigilowani. Jego tematem jest człowiek.A także pewne głęboko zaszyte w naszej naturze pragnienia, które znajdują odzwierciedlenie w tym, co robimy w sieci.
Zacznijmy od klasyka. Zdaniem Arystotelesa poza społeczeństwem mógłby żyć tylko Bóg albo zwierzę. Zwierzę nie posiada bowiem potrzeb, które mają ludzie. Nie oczekuje sprawiedliwości, nie potrafi zachwycić się pięknem świata, nie nosi w sobie pragnienia, by jego trwanie miało jakiś głębszy sens. Bóg natomiast (o ile istnieje) jest w stanie zapewnić sobie wszystkie powyższe rzeczy. Sprawiedliwość, piękno świata, sens istnienia to dla niego nie aspiracje czy dalekosiężne cele, ale zjawiska, które może swobodnie wytwarzać, tak jak ludzie wytwarzają talerze, krzesła czy wieczne pióra. A może nawet lepiej, bo z niczego.
Inaczej niż zwierzęta i bogowie, ludzie są istotami społecznymi. Zarówno do tego, by godnie żyć, jak i do tego, by być sobą, potrzebują innych ludzi. Tylko w ramach określonych urządzeń społecznych – kultury, prawa, politycznej wspólnoty – mogą wieść ludzkie życie. Ludzkie, czyli jakie? Takie, które nie podlega całkowicie dyktatowi biologicznych konieczności. W którym stawką jest coś więcej niż samo jego zachowanie.
Kłopot jednak w tym, że te same urządzenia społeczne, które umożliwiają człowiekowi godne życie, stanowią dla niego zagrożenie. Panująca w danym czasie i miejscu kultura narzuca jednostkom, do czego mają dążyć, a o co nie powinny zabiegać. Określa, jak mają nazywać swoje emocje i kiedy powinny czuć się winne. Prawo krępuje, jeżeli nie same ludzkie pragnienia, to przynajmniej możliwość realizacji niektórych z nich. Wreszcie, władza wykazuje tendencję do podporządkowywania sobie tych, którymi rządzi. Gra na ich emocjach, budzi lub gasi napięcia społeczne, oczekuje, że poddani będą walczyli w imię celów, które im narzuca. Urządzenia społeczne są więc dla jednostki równocześnie nieodzowne i niebezpieczne. Jak wyjść z tego potrzasku – nie wiadomo.
Cień Wielkiego Brata
W ubiegłym stuleciu niemal powszechnie za największe zagrożenie dla ludzkiej podmiotowości uznawano państwo. Nie bez powodów. Komunizm, faszyzm i nazizm powołały do życia struktury państwowe nieznane z kart historii. Żadna sfera ludzkiego życia, żaden zakątek prywatności nie mógł być wyjęty spod kontroli totalitarnego państwa. Skoro jednostka miała zostać mu całkowicie podporządkowana, nic nie mogło być z punktu widzenia władzy obojętne.
Rozstrzygano więc nie tylko o tym, co wolno, a czego nie wolno robić w sferze publicznej. Decydowano także, jaka teoria fizyczna jest właściwa, a jaka nie; którzy lingwiści opisują język z właściwej perspektywy, a którzy nie; jacy ludzie powinni łączyć się w pary i mieć dzieci, a jacy nie. Władza nie rozciągała się zresztą wyłącznie na to, co obecne tu i teraz. Miała ambicję, by w swoje kleszcze uchwycić przeszłość i przyszłość. Chciała rozstrzygać zarówno o ludzkich aspiracjach i planach, jak i o tym, co minęło. Ze zdjęć wycinano więc dawnych bohaterów, których władza aktualnie uznawała za zdrajców. Nieustannie zmieniano wagę i znaczenie zarówno historycznych postaci, jak i geopolitycznych aliansów. Przeszłość była placem nieustającej przebudowy. Jej sens i znaczenie musiały zawsze odpowiadać chwilowym zapotrzebowaniom totalitarnego tyrana.
W sposób niezrównany ten aspekt XX-wiecznych totalitaryzmów zobrazował George Orwell w „Roku 1984″ – powieści, w której pojawia się Wielki Brat. W jednej ze scen główny bohater, Winston Smith, jest torturowany przez państwowego aparatczyka. Ten ostatni pokazuje mu swoją dłoń i pyta, ile palców Smith widzi. Tortury trwają do momentu, w którym przesłuchiwany uzna, że nie jest w stanie samodzielnie odpowiedzieć na to banalne przecież pytanie. Również wiedza o tym, o czym informują Smitha jego własne zmysły, musi znaleźć się we władzy państwa. To ono – i tylko ono – może rozstrzygać o rzeczywistości rzeczy. O tym, co jest, o tym, co było, i o tym, co będzie. Dopóki istnieje obiektywna rzeczywistość, każda władza jest względna.
Lęki nowego stulecia
Wielki Brat uosabia największy być może z XX-wiecznych strachów: totalną władzę państwa nad pojedynczym człowiekiem. Na początku naszego stulecia powrócił w nieoczekiwanej postaci – jako emblemat telewizyjnego show. W domu „Wielkiego Brata” decydowali się zamieszkać zwykli ludzie. Ich zwyczajne czynności (poranną toaletę, jedzenie, rozmowy o niczym etc.) z wypiekami na twarzach śledziły miliony telewidzów. Wieczorami bohaterowie opowiadali o swoich przeżyciach w tzw. pokoju zwierzeń. Ci, którym udało się zaskarbić sobie największą sympatię widzów, pozostawali częścią spektaklu. Komu ta sztuka się nie udała, wypadał z gry.
Program cieszył się ogromną popularnością w całym świecie szeroko rozumianego Zachodu. Był zjawiskiem ogólnoeuropejskim, bo dotknął najwyraźniej jakiegoś zasadniczego nerwu europejskiej kultury. Gdzie panowały wolność, równość i dobrobyt – tam też pojawiał się „Big Brother”. I był przez syte, wyemancypowane masy przyjmowany z nieskrywanym entuzjazmem.
Analogię z Orwellowskim Wielkim Bratem łatwo jest oczywiście odrzucić. Nie wydaje mi się jednak, by fakt, że telewizyjne show wzięło swoją nazwę od tego właśnie literackiego pierwowzoru, można było po prostu zbyć jako wyraz uderzającej ignorancji historycznej. Zarówno jeden, jak i drugi Wielki Brat był omnipotentnym wzrokowcem. Jego spojrzeniu nikt ani nic nie mogło się wymknąć. Obydwa jego wcielenia – wpierw literackie, potem telewizyjne – stanowiły coś w rodzaju ekranu. Bardziej wyraźnie niż gdziekolwiek indziej można było na nich zobaczyć charakterystyczne dla epoki obsesje i lęki.
Czego zatem obawiali się mieszkańcy opływających w dostatek demokracji na przełomie wieków? Czy w fakcie, że tak ochoczo rzucili się do obserwowania najbanalniejszych w świecie poczynań mieszkańców Domu Wielkiego Brata mamy widzieć tylko odwieczną ludzką wścibskość, a telewizyjny spektakl uznać za nowoczesny odpowiednik dziurki od klucza, przez którą przyjemnie jest podglądać bliźnich? Coś jest na rzeczy, ale sprawa na tym się nie kończy. To tylko powierzchnia – symptom buzującej pod spodem, niewidzialnej gołym okiem zmiany. Wielki Brat przestał być uosobieniem brutalnej siły, która miażdży jednostkę. (U Orwella pojawia się obraz państwa jako buta, który rozgniata ludzką twarz.) Stał się depozytariuszem społecznej uwagi. Jednym jej udziela, innym – odmawia. To, na kim aktualnie zawiesza wzrok, rozstrzyga wciąż o ludzkim życiu – lub chociaż o tym, jak je postrzegamy. Jednostka nie pragnie się już za wszelką cenę przed owym wzrokiem uchronić. Przeciwnie, usilnie zabiega o to, aby to na nią właśnie spojrzało chociaż przez moment Wielkie Oko. Bycie w centrum uwagi urosło do rangi najwyższej ludzkiej aspiracji. Stało się czymś na kształt współczesnego ekwiwalentu zbawienia. Zmienił się więc zasadniczo sposób działania demiurga. Władza, jaką posiada nad pojedynczym człowiekiem, pozostała jednak realna.
Hybryda widza i celebryty
Jak nazwać tę przemianę? Ma ona fundamentalny charakter, bo przecież czymś rażąco nieodpowiedzialnym (zarówno politycznie, jak i moralnie) byłoby zrównywanie obu wspomnianych form społeczeństwa masowego. Tego, które w masę zbija totalitarne państwo, z tym, które pragnie odnaleźć szczęście w coraz bardziej wyszukanej i ekstrawaganckiej konsumpcji. Na przełomie XX i XXI wieku żaden nowy tyran nie zagrażał wolnościom gwarantowanym przez zachodnie demokracje liberalne. Wielce wymowne jest jednak to, co ludzie z uzyskaną wolnością robią. Zwłaszcza gdy nabiorą przekonania, że jest ona czymś równie naturalnym, jak powietrze. Oraz że – jak powietrza – jest jej i zawsze będzie pod dostatkiem.
Otóż bezpieczni, syci i wiodący nieskrępowane zbyt wieloma zakazami życie Europejczycy zapragnęli być w centrum uwagi innych. Okazało się, że poza galeriami handlowymi, materialnym bezpieczeństwem i swobodami obywatelskimi potrzebują czegoś więcej. Pragną głębszego uznania; bardziej czytelnego potwierdzenia, że ich życie coś znaczy. Aby zyskać to poczucie, gotowi są dobrowolnie organizować igrzyska rywalizując o swoją wzajemną uwagę. Spełniony obywatel okazał się widzem, śledzącym poczynania innych jednostek oraz ochoczo przemieniającym samego siebie w przedmiot medialnej uwagi. Wyemancypowana jednostka stała się reżyserowanym przez samą siebie spektaklem. Wygrywa, gdy jest obserwowana. Przegrywa, kiedy nikt się nią nie interesuje.
Ta rewolucja – przemiana obywatela w hybrydę widza i celebryty – domyka się dziś, na naszych oczach, wraz z nadejściem Facebooka, Twittera i innych mediów społecznościowych. Wielki Brat rozproszył się. Nie ma już władzy skupiania całej niemal społecznej uwagi na wąskiej grupie starannie przez siebie wyselekcjonowanych wybrańców. Teraz każdy musi na własną rękę zabiegać o swoich widzów. I chyba to właśnie – bardziej niż cokolwiek innego – stanowi dziś w powszechnym odczuciu o życiowym sukcesie lub porażce jednostki. Emitowanie w świat naszego życia – informacji o tym, co jedliśmy na obiad, że stoimy w korku, że się zakochaliśmy – ma być lekarstwem na poczucie znikomości, które stale nam towarzyszy. Coraz większa ilość ludzi coraz bardziej stara się więc upubliczniać swoje prywatne sprawy. Paradoksalnie, im większy wytwarzamy w ten sposób zgiełk, tym bardziej czujemy się samotni.
Czas samotności
Arystoteles miał rację. Poza wspólnotą – nie tylko poza bezpieczeństwem czy wolnością, jaką oferuje, ale również poza uwagą, której udziela – żyć mogłoby tylko zwierzę lub bóg. To pierwsze nie domaga się uznania swojej podmiotowości, ten drugi – w żadnym stopniu go nie potrzebuje. Na „Big Brothera” czy będące jego osobliwym odwróceniem media społecznościowe łatwo jest rzucać starotestamentowe klątwy. Nie bez istotnych racji zresztą. Pod płaszczykiem umożliwiania indywidualnej ekspresji namawiają one przecież swoich użytkowników do konformizmu. Zamiast tworzyć przestrzeń wymiany poglądów, sprzyjają zwykle zamknięciu się w starannie wykreowanej enklawie, wśród ludzi, którzy stanowią odbicie tego, kim sami jesteśmy. Relacje, jakie można za pomocą tych mediów budować, mają bardziej naskórkowy charakter niż te zawiązane w realu. Ich atrakcyjność polega zresztą przede wszystkim na tym, że mogą zostać w każdej chwili bezboleśnie zerwane. Powiem to mocno: w sieci zamiast społeczeństwa wolnych jednostek mamy do czynienia z masami przeglądających się w lusterkach mediów społecznościowych narcyzów.
Kto chce patrzeć na nich z góry, temu umknie ich wewnętrzny dramat. Narcyz jest bowiem figurą pozwalającą zrozumieć współczesnego człowieka. To ktoś zaabsorbowany sobą oraz tym, jak jest postrzegany przez innych. Wbrew pozorom nie kocha jednak siebie miłością czystą i odwzajemnioną. Przeciwnie, po cichu pogardza sobą za to, że nie dorasta do własnego doskonałego wyobrażenia o sobie. Przede wszystkim zaś doskwiera mu samotność. To przed nią ucieka, przed nią się broni, zabiegając o uwagę innych. W wieku XX strachem wszystkich strachów było pochłaniające pojedynczego człowieka bez reszty państwo. Dziś jest nim lęk przed samotnością. Przed tym, że jestem tylko kroplą w morzu wielkiego, opartego na równości społeczeństwa masowego. Kiedy zniknę, nikt tego nawet nie zauważy.
Poza potrzebą materialnego bezpieczeństwa i posiadania pewnej przestrzeni wolności jest w człowieku również inny, głębszy głód. To głód podmiotowości – bycia kimś, a nie nikim. Tego, żeby nasze życie coś znaczyło; żeby nie było tylko ciągłym przeskakiwaniem z jednej jałowej uciechy do drugiej. Igrzyska o wzajemne uznanie, które urządzamy sobie w sieci, trwać więc będą w najlepsze. Dawniej wzrok Wielkiego Brata obracał jednostkę w pył; dziś ratuje ją przed poczuciem osamotnienia. Dawniej było nim państwo, dziś Wielkim Bratem jesteśmy my wszyscy.
Jan Tokarski – eseista, historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”. Ostatnio opublikował „Obecność zła. O filozofii Leszka Kołakowskiego” (Kraków 2016)
źródło: http://www.rp.pl/Plus-Minus/307209904-Jan-Tokarski-Facebook-czyli-Wielki-Brat.html#ap-1