Ustawa splamiona krwią.
Pięć samobójstw, cztery zawały serca i jeden udar mózgu – to efekt wprowadzonej przez PiS ustawy obniżającej emerytury funkcjonariuszom, którzy pełnili służbę przed 1989 rokiem. Wielu z nich po upadku PRL służyło w wolnej Polsce. Niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia.
Ustawa dezubekizacyjna weszła w życie 1 stycznia. Obejmuje około 50 tysięcy osób. Państwo zarobi na niej ok. 540 mln zł rocznie
Od 1 października 2017 r. maksymalna emerytura dla tych osób nie będzie mogła być wyższa niż 2 tys. zł brutto. Wielu funkcjonariuszom spadnie nawet do 1 tys. zł
Ustawa dotyczy m.in. funkcjonariuszy Policji, ABW, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, CBA, a nawet Straży Granicznej, BOR-u, Służby Więziennej oraz ich rodzin
Mariusz Błaszczak nazwał ustawę „aktem sprawiedliwości społecznej”…
*niektóre nazwiska w tekście zostały zmienione
Mariusz Czerwiec powiesił się na zapleczu sklepiku szkolnego. Miał 56 lat.
Do Służby Bezpieczeństwa wstąpił w 1985 roku. Pięć lat później przeszedł pozytywnie weryfikację i kontynuował pracę w pionie dochodzeniowo-śledczym w jednej z miejscowości w kujawsko-pomorskim. Historia taka, jakich wiele. – Był dobrym policjantem. Może nie wybitnym, ale solidnym rzemieślnikiem. Był lubiany, nikomu nie wchodził w drogę – wspomina jeden z jego kolegów.
W 2006 roku w strukturach polskiej policji doszło do dużych czystek. Ludwik Dorn, ówczesny szef MSW w rządzie PiS, pozbywał się policjantów, których zawodowe korzenie sięgały PRL-u. Jedną z ofiar tych czystek stał się Czerwiec. – Strasznie to wtedy przeżył. No bo za co go ku**a wywalili? No ale musiał się z tym pogodzić. Dostał jakieś 2700 zł emerytury i dorabiał sobie w sklepiku szkolnym – opowiada nasz rozmówca.
W 2009 roku, już za rządów PO, po raz pierwszy zmniejszono mu emeryturę. To była stosunkowa mała obniżka, bo dotyczyła okresu służby przed 1989 rokiem. Wyniosła kilkaset złotych. W czerwcu tego roku dostał kolejną decyzję, zmniejszającą emeryturę jeszcze raz. Tym razem aż o tysiąc złotych.
Jego znajomy: – Nie mógł zrozumieć tego, że ta cała praca dla III RP, te 17 lat służby, nie mają żadnego znaczenia.
W nocy, po otrzymaniu decyzji o obniżeniu emerytury, nie mógł zasnąć. Denerwował się, co chwilę wstawał, mocno to przeżywał. Jak co dzień, wstał jednak rano i zaraz po ósmej pojechał otworzyć sklepik. Około dziesiątej zadzwoniła żona. Nie odebrał już telefonu.
Ustawa go dobiła
Jurek C. z Rzeszowa, były naczelnik wydziału kontrwywiadu w Urzędzie Ochrony Państwa, też się powiesił, ale w kwietniu. Wcześniej przez lata pracował jako agent za wschodnią granicą. Ze służby odszedł w 2002 roku, na skutek jednej z głośnych afer politycznych.
– To SLD go sprzątnęło, bo nie chciał wpisać się w układ tworzony wtedy przez jednego z posłów. Stare czasy. Był świetnym fachowcem od Ukrainy, zrobiliśmy razem kilka udanych spraw. Przy tym facet był uczciwy i nie godził się na przekręty. W końcu przypłacił to stanowiskiem – wspomina go jeden z kolegów ze służby.
Po odejściu z pracy żył na emeryturze. Trochę chorował i zajmował się żoną, która walczyła z nowotworem.
Dawny kolega: – Jakiś czas temu zadzwonił do mnie nasz wspólny znajomy. „Jurek nie żyje, powiesił się”. Żal ściska. Ustawa go dobiła.
Karany choć nie skazany
Życie w ostatnich miesiącach odebrał sobie też Sławomir Wojciechowski, który nigdy nie pracował w Służbie Bezpieczeństwa. Stopień oficerski zdobył w 1988 roku w Akademii Spraw Wewnętrznych w Legionowie. W wolnej Polsce przeszedł weryfikację i służył w policji, gdzie ścigał przestępstwa gospodarcze, a później został zastępcą Komendanta Powiatowego Policji w Gryficach. Na emeryturę przeszedł w 2007 roku.
Państwo zdecydowało się obniżyć mu emeryturę tylko ze względu na fakt, że ukończył szkołę MSW w Legionowie. – Kiedy prezydent podpisał tę ustawę, Sławek się po prostu załamał. Pytał się dlaczego? Czym sobie na to zasłużył? – opowiada jego koleżanka, również policjantka. – Gdyby nie ten bubel prawny, to Sławek by dzisiaj żył, cieszył się swoją emeryturą i patrzył, jak jego córka kończy studia. On tego po prostu nie wytrzymał, bo nazwali nas bandytami, choć nigdy nikomu nie zrobiliśmy żadnej krzywdy – dodaje.
Na stronie internetowej zachodniopomorskiej policji napisano: „Sławomir w środowisku, gdzie pracował, a także będąc na emeryturze, cieszył się dużym zaufaniem. Był odpowiedzialny, sumienny, sypiący dowcipami. Dobry kolega, nie tylko przełożony. Pozostawił w wielkim smutku żonę i córkę”.
Skończyłabym dokładnie tak jak mąż
Antoni Wójtowicz, zatrudniony w służbach PRL jako kierowca, zmarł w wyniku rozległego udaru mózgu. Wcześniej stracił przytomność tuż po otrzymaniu decyzji z Zakładu Emerytalno-Rentowego w Nowym Sączu. Żona znalazła go, gdy leżał na ziemi przed drzwiami do łazienki. Mimo wysiłków lekarzy z Rabki, Nowego Targu i Zakopanego jego życia nie udało się uratować. Diagnoza: udar mózgu na tle nerwicowym.
– Dla niego to był totalny szok – mówi Zofia Wójtowicz. – Przeczytał te kilka zdań i nie mógł uwierzyć. Ale panowie się dziwicie? Jakby mnie po latach pracy emeryturę wzięli, to też by mnie tak trafiło. Skończyłabym dokładnie tak jak mąż. Rodzina Wójtowiczów nieraz od życia dostawała cięgi. W latach 80. małżeństwo zdecydowało się na adopcję dziewczynki, która po latach okazała się ciężko chora. Informacja była szokiem, bo wcześniej Ośrodek Adopcyjny zapewniał, że dziecko jest zdrowe i gotowe do adopcji. Dziś 37-letnia Agnieszka zmaga się z porażeniem mózgowym, padaczką i ślepotą obuoczną. Wskutek ustawy wprowadzonej przez PiS renta po Antonim Wójtowiczu wyniesie niecały tysiąc złotych. Za te pieniądze trzeba będzie utrzymać dom i zadbać o chorą córkę.
Zofia Wójtowicz: – Dla mnie to prawie jak wyrok śmierci. Na córkę dostaję 724 złote renty, a wymaga opieki bez przerwy. Powiem panom, że jestem zmęczona i przerażona. Muszę kupić jedzenie i leki, ale z czego wezmę na opał? A mąż już nie pomoże. Ja nic nie mówię i nikogo nie oceniam, ale według mnie nie tak powinna działać sprawiedliwość. On nie robił nic złego, a czasy były, jakie były.
Serce nie wytrzymało
Krzysztof Rycombel też dostał zawału po odebraniu decyzji o zmniejszeniu emerytury. Miał 57 lat. Służbę rozpoczął w 1979 roku. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu otrzymał nominację na pierwszy stopień oficerski i został skierowany do służby w korpusie osobowym ochrony pogranicza Pomorskiej Brygady Wojsk Ochrony Pogranicza. W 1990 roku nadano mu stopień kapitana.
W 1991 roku, po pozytywnym przejściu weryfikacji, rozpoczął służbę w Pomorskim Oddziale Straży Granicznej. Sześć lat później odszedł na emeryturę. Musiał, bo w trakcie służby nabawił się licznych schorzeń, w tym choroby serca. Otrzymał II grupę inwalidzką i nie był zdolny do dalszej pracy. Działał za to w Związku Inwalidów Wojennych Rzeczypospolitej Polskiej.
19 czerwca, około godziny 18, pojawił się u niego listonosz. Rycombel spojrzał na kopertę i zobaczył stempel Zakładu Emerytalno-Rentowego. Zorientował się, że otrzymał decyzję o obniżce emerytury i natychmiast zasłabł. Po pogotowie zadzwonił listonosz. Ratownicy podjęli próbę reanimacji, ale było już za późno. Krzysztof Rycombel zmarł na zawał serca o godzinie 18:27. Jego emerytura miała wynieść 1100 złotych.
Telefonistka w służbie PRL
Tadeusz Górny – były sportowiec, nauczyciel WF-u i wykładowca policyjny w Zakładzie Taktyki i Techniki Interwencji – także nie miał nic wspólnego z działaniami wymierzonymi przeciwko opozycji demokratycznej. Pieniądze stracił, bo przed ’89 związał się z Wyższą Szkołą Oficerską w Legionowie. W lipcu jednego dnia otrzymał decyzję o obniżeniu emerytury, drugiego trafił do szpitala, a trzeciego zmarł. Jeszcze jeden rozległy zawał serca.
Podobnie Kazimierz M., były milicjant z Rzeszowa – stracił przytomność i zmarł zaraz po wizycie u adwokata, który omówił mu jego sytuację po wprowadzeniu nowych przepisów.
W niewyjaśnionych okolicznościach życie stracił Marek W. z Sosnowca, były pracownik wojewódzkiego urzędu spraw wewnętrznych. Sąsiedzi mówili, że po otrzymaniu decyzji z Zakładu Emerytalno-Rentowego jakby przygasł. Przez dwa tygodnie nikt go nie widział. W końcu policja znalazła go martwego w domu; na stole leżał stos dokumentów, a na wierzchu: informacja o obniżeniu emerytury.
1 sierpnia zmarła Maria Sudomir z Płocka, przed upadkiem komuny telefonistka. Przez lata chorowała na raka. Po otrzymaniu decyzji przeszła załamanie nerwowe. Nie rozumiała, dlaczego byłą telefonistkę państwo uznaje za przedstawicielkę zbrodniczego systemu.
Prosta droga do eutanazji
Te wszystkie przypadki odnotowuje była policjantka Grażyna Piotrowska. Prowadzi tzw. Białą Księgę dla Federacji Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP.
Sama przed 1990 r. pracowała w Wyższej Szkole Oficerskiej w Legionowie, gdzie była maszynistką, sekretarką, potem instruktorem kulturalno-oświatowym. Prowadziła zajęcia z zespołami muzycznymi, tworzyła grupy zainteresowań, organizowała wyjazdy studentów do teatrów i muzeów.
W 1990 r. przeszła pozytywnie weryfikację i kolejne 22 lata służyła w policji. Została odznaczona Złotą, Srebrną i Brązową Odznaką Zasłużony Policjant, a także Brązowym Krzyżem Zasługi. Ją również obejmuje dzisiaj ustawa dezubekizacyjna.
Prowadzenie Białej Księgi nie jest dla niej łatwym zadaniem. Codziennie musi stykać się z ludzkimi dramatami. Przyznaje jednak, że o wielu przypadkach samobójstw związanych z wprowadzeniem ustawy może nie wiedzieć.
– W większości przypadków rodziny nie życzą sobie, żeby o tym mówić. Absolutnie nie zgadzają się ani na publikowanie nazwisk, ani tym bardziej przyczyn śmierci. Wynika to m.in. z faktu, że członkowie rodziny zmarłego sami pracują w służbach i obawiają się represji w sytuacji, kiedy będę nagłaśniać sprawę – tłumaczy.
Wie o co najmniej kilku udaremnionych próbach samobójczych. – Kiedyś napisał do mnie mężczyzna, który powiedział, że jego żona chciała się otruć, kiedy otrzymała decyzję o obniżeniu emerytury. Zdążył w porę i zawiózł ją do szpitala. Teraz jest pod opieką psychologów – opowiada.
Piotrowska, podobnie jak wielu emerytowanych mundurowych, nie chce używać pod adresem tej ustawy określenia „dezubekizacyjna”. Woli określenie „represyjna”. Tym bardziej że obejmuje ona też ludzi, którzy nigdy nie mieli do czynienia ze Służbą Bezpieczeństwa.
– Wystarczył udział w krótkim, kilkutygodniowym kursie w Wyższej Szkole Oficerskiej w Legionowie, aby zakwalifikować funkcjonariusza do „zbrodniczej esbeckiej grupy służącej totalitarnemu państwu”. Nie ma dla ustawodawcy znaczenia, że ktoś pracował np. w legionowskiej szkole jako pielęgniarka, lekarz (bo ci wówczas też byli na etatach mundurowych), tłumacz, informatyk, bibliotekarz, maszynistka, kierowca czy kierownik stolarni. Wszyscy potraktowani zostaliśmy jak zbrodniarze – argumentuje.
Dodatkowy dramat polega na tym, że emeryci policyjni objęci ustawą, nawet jeśli podejmą dodatkową pracę, nie mogą liczyć na wyższą emeryturę. Ich świadczenie emerytalne może wynieść maksymalnie 1716 złotych netto. Grażyna Piotrowska: – To jest taka prosta droga do eutanazji. Zabierzemy wam emerytury i zlikwidujemy jakąkolwiek możliwość jej podwyższenia. A potem jakoś wymrzecie.
Chcesz skontaktować się z autorami? Napisz: mateusz.baczynski@grupaonet.pl; janusz.schwertner@grupaonet.pl